Przeglądając niedawno moje dziennikarskie archiwum trafiłem na tekst, który popełniłem w październiku 2006 roku, niedługo po zakończonym Paris Motor Show. Pozwolę sobie przytoczyć jego niewielki, początkowy fragment, jako wyjście do dalszych, współczesnych już rozważań na temat elektrycznej (r)ewolucji w motoryzacji.
„Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że jeszcze za życia naszego pokolenia motoryzację czeka rewolucja polegająca na całkowitym odejściu od ropy naftowej, jako podstawowego źródła napędu. Już teraz praktycznie wszyscy producenci samochodów oraz firmy ściśle współpracujące z tą branżą (jak Bosch oraz Delphi) są zaangażowane w różnym stopniu w opracowywanie technologii wykorzystujących alternatywne źródła energii dla samochodów. Trudno wyobrazić sobie teraz i w ciągu wielu najbliższych lat – a i doniesień prasowych na ten temat praktycznie nie ma – by samochody ciężarowe, ciężkie maszyny budowlane, generatory prądu, ale też statki i okręty, kolej, czołgi oraz setki innych rodzajów maszyn napędzanych było innym paliwem, niż pochodne ropy naftowej. Ale w przypadku samochodów osobowych, ta przyszłość rysuje się całkiem nieodległa. Udowodnił to chociażby, niedawno zakończony, Paris Motor Show, czyli jedna z niewielu najważniejszych w świecie w ciągu roku wystaw motoryzacyjnych. Praktycznie na każdej ekspozycji światowego, liczącego się producenta samochodów prezentowane były modele pojazdów, dla których – na różnym etapie zaawansowania oraz wykorzystujące różne technologie – olej napędowy i benzyna schodzą na dalszy plan lub w ogóle są eliminowane jako źródło napędu”.
I rzeczywiście, od mniej-więcej dwóch dekad, z każdym rokiem rośnie presja na przestawienie motoryzacji na elektromobilność – głównie w Europie, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie oraz kilku krajach Dalekiego Wschodu (m. in. Japonii oraz Korei Płd. Naciski pojawiają się z wielu stron – Unii Europejskiej, rządów, środowisk naukowych alarmujących o „ociepleniu klimatu” i następstwach tegoż, bardzo silne jest też lobby organizacji proekologicznych.
Producenci samochodów postawieni zostali w jakimś sensie postawieni „pod ścianą”. Co więcej – moim zdaniem motoryzacja stała się swego rodzaju „kozłem ofiarnym” walki z CO2…
Każdego dnia tysiące statków napędzanych mazutem i/lub olejem napędowym suną przez oceany. Nikt nie ma pretensji, że od miesięcy odbywają się dziesiątki tysięcy prawie pustych (tj. bez lub prawie bez pasażerów) lotów, by tylko linie lotnicze nie straciły prawa do tzw. slotów, czyli prawa do lądowania na konkretnych lotniskach. W okresie zimowym od 21 listopada 2021 do 31 marca 2022 tylko Lufthansa wykona łącznie 18 tysięcy! przelotów, które określa się mianem „niepotrzebnych”.
Dołóżmy do tego pracujące codziennie setki tysięcy ciężkich maszyn drogowych, budowlanych i rolniczych. Oczywiście, można się spierać i wskazywać, że w przypadku lotnictwa, transportu morskiego czy rolnictwa (o sprzęcie wojskowym nie wspominając) nie ma jeszcze odpowiedniej technologii umożliwiającej zastąpienie ropy naftowej elektrycznością czy wodorem. Jest w tym trochę racji, ale nie wińmy wyłącznie motoryzacji za zmiany klimatyczne.
Może trzeba wrócić do produkcji lodówek, pralek i zmywarek, które będą niezawodne przez długie lata lub dające się szybko i tanio naprawić. Może przemysł odzieżowy nie musi zachęcać nas do corocznej wymiany całej (podobno już niemodnej) garderoby. Może dzieci nie muszą mieć gór zabawek, tym bardziej, jeśli rozpadają się po godzinie zabawy. Może… itd., itd.
Ale najważniejsze w tym wszystkim – wracając do motoryzacji – jest to, by mieć świadomość, że nie ma i nie będzie zero-emisyjnego samochodu. Nie ma takiej możliwości, perpetuum mobile nie istnieje! Auto elektryczne, nawet jeśli naładujemy jego akumulatory prądem z paneli słonecznych czy wiatraków, nadal nie będzie tak de facto zeroemisyjne. Pomijając już fakt, że taki samochód nadal uwalnia do atmosfery cząsteczki gumy z opon oraz okładzin z klocków hamulcowych.
Po prostu emisja szkodliwych substancji (w tym CO2 oraz pary wodnej, która coraz częściej obwiniana jest za akumulację ciepła i „efekt cieplarniany”) obywa się na etapie produkcji tegoż pojazdu oraz późniejszej jego utylizacji.
Auto elektryczne jest w sumie prostsze w konstrukcji, nie ma wielu elementów, które są w tradycyjnym – np. skrzyni biegów, gaźnika. Niemniej, nadal potrzebna jest stal, aluminium, miedź i wiele innych pierwiastków kopalnych, a także szkło, guma, tworzywa sztuczne i mnóstwo elektroniki. Na każdym etapie potrzebna jest energia do wydobycia i/czy przetwarzania tych składników, przy czym uwalniane są szkodliwe gazy i zanieczyszczenia trafiające do atmosfery, gleby i wody. Problem w tym, by było ich jak najmniej lub prawie wcale. I tutaj szukajmy zeroemisyjności lub przynajmniej jej prawie…
Dotyczy to także całej infrastruktury dostarczającej „zieloną” energię! Te hektary paneli słonecznych oraz farmy wiatrowe także trzeba wyprodukować, dostarczyć na miejsce, zamontować, położyć kilometry kabli, a wszystkim tym zarządza bardzo skomplikowana elektronika, która znowu wymaga kilka pierwiastków ukrytych w głębi ziemi.
Dla mnie promowana idea zeroemisyjności w motoryzacji, tj. przejście na napęd elektryczny jest znacznym uproszczeniem problemu, wręcz przekłamaniem i samooszukiwaniem się. To trochę jak „dzieci-kwiaty” w latach 60-tych ub. wieku, które uważały, że nastanie powszechna miłość, równość i braterstwo, manna będzie spadała z nieba, a odzież będzie rosła na drzewach jak owoce.
Moim zdaniem, powszechny napęd elektryczny w motoryzacji to jednak ślepy zaułek, a jedynym sensownym źródłem napędu, który teraz znamy jest ogniwo wodorowe.
I już zupełnie na koniec – proszę wybaczyć trywialność, ale nawet wybitnie roślinożerny koń potrafiący wykonywać ciężką pracę nie jest zeroemisyjny. Coś tam jednak wydala, także w postaci gazowej… z obu stron.
Więcej w magazynie „iAuto” – TUTAJ
Zdjęcia autora